Adoracja Najświętszego Sakramentu to piękna modlitwa, aczkolwiek trudna. Ale czy z innymi rzeczami tak nie jest? Wielki piłkarz, trener i filozof futbolu Johan Cruyff powiedział: „Piłka nożna jest prosta, ale trudno jest grać prosto”. Czy trudno jest się prosto modlić? Wystarczy przyjść, uklęknąć i być. Proste? Trudne?
Pisząc te rozważania chcę bardzo zachęcić do adoracji Najświętszego Sakramentu, choć ja przez blisko 33 lata życia tej modlitwy nie znałem. Pierwsze wspomnienia z adoracji (a właściwie z „wystawienia”) mam z młodzieńczych lat. Jak to wyglądało? Niedzielna Msza św., wszystko normalnie aż… do Komunii św. Wtedy księża, którzy przychodzili pomagać w udzielaniu Komunii św. nieśli ze sobą monstrancję. „Ooooo, będzie dłużej” – pomyślałem (jak rozmawiam różnymi osobami, to okazuje się, że myśleli tak samo). Jednak największy absurd następował chwilę później. Kiedy po ogłoszeniach ksiądz przynosił Najświętszy Sakrament na ołtarz, to prawie cały kościół wychodził (niemalże w pośpiechu). Jezus na ołtarzu, a ludzie uciekają! Jak dzisiaj o tym myślę, to się uśmiecham się i kiwam głową z niedowierzaniem, choć przecież widziałem to na własne oczy. Mało kto chciał zostać na to „dłużej”. A chodziło o to, że z racji maja lub czerwca przed Najświętszym Sakramentem były odmawiane litanie. Może nie było to najfortunniejszy moment (trochę „znienacka”), ale nasza reakcja była jeszcze bardziej niefortunna. Wszystko trwało 10 minut, ale błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem przyjęło już 10% wiernych. To pokazuje poziom świadomości (mój także: „Ooooo, będzie dłużej”).
Pewnie na palcach jednej ręki można policzyć na ilu adoracjach potem byłem (pisząc „adoracja” mam na myśli „adoracja Najświętszego Sakramentu”). Nie dlatego, że miałem wstręt, ale dlatego, że mnie nikt nie zachęcił. Nikt nie ukazał głębi tego spotkania. No właśnie, spotkania, a nie klęczenia. Nikt nie wytłumaczył „o co chodzi”, bo pewne wytłumaczenie jest potrzebne i na pewno pomocne.
Wszystko się zmieniło jak wstąpiłem do seminarium i to już pierwszego dnia. Na początku – wiadomo – poznajmy się: my klerycy ze sobą, z księżmi, pokoje, pomieszczenia. Chyba nawet graliśmy w piłkę nożną (nazywaliśmy to „łupanie w gałę”). A na wieczór – co łatwo przewidzieć – modlitwa. Idziemy do kaplicy i słyszę, że będzie „adoracja Najświętszego Sakramentu”. „Oho, to co u mnie podczas niedzielnej Mszy św.” – pomyślałem. Jakże się myliłem.
Piękna drewniana kaplica, cisza, wyjątkowe miejsce, świadomość miejsca, w którym jestem i drogi, którą zaczynam. Ksiądz robi wprowadzenie do adoracji. Pamiętam tylko urywki, pojedyncze myśli… Że to spotkanie z Panem. Że nic nie muszę robić. Że mogę wyjść wcześniej (jaka wolność!). Że to modlitwa, która polega na tym, że mam po prostu być. Pamiętam, że był słynny przykład z parafii św. Jana Marii Vianey’a. Proboszcz z Ars wchodzi do kościoła i pyta rolnika co robi na adoracji, a on odpowiada: „Nic. Jak patrzę się na Niego, a On na mnie”. I dalsze objaśnienia: że nie muszę się na nic wysilać. A wręcz przeciwnie: im mniej aktywności tym lepiej, zatem mam nie szaleć z różańcem, litaniami, czy czytaniem Ewangelii. Mam nie zagadywać Pana Jezusa, ale dać sobie szansę usłyszeć Go.
Potem zachwyciły mnie kolejne rzeczy. Mogę wyjść ze swojej ławki (każdy miał swoje miejsce) i usiąść na podłodze. „Ooooo, to można się tak modlić? Siedząc na podłodze?” Co więcej, mogę podejść bliżej do „strefy zero”, pod sam ołtarz i tam usiąść. Mam się czuć swobodnie. Przecież jesteśmy z Panem Jezusem, który nas kocha, a nie z żandarmem, który sprawdza czy cały czas klęczysz – tłumaczył ksiądz. A najlepsze i tak na koniec: 10 minut przed zakończeniem adoracji (21.50) kaplica będzie prawie całkowicie wyciemniona. Zostanie tylko jedno światło – skierowane na Najświętszy Sakrament.
Od tamtego dnia codziennie czekałem na te ostatnie 10 minut, choć nie od razu siadałem na podłodze, nie od razu podchodziłem pod ołtarz. Jak bardzo miałem wbudowany w głowie „dystans”! Ale z dnia na dzień odkrywałem… Ostatnie 10 minut, to całkowite „sam na sam”. Uczyłem się, i nadal się uczę (a czasami wydaje mi się, że nic się nie nauczyłem), że Pan Jezus tego jednego chce najbardziej: żebym był blisko Niego. Nie oczekuje dobrych ocen na studiach (wtedy), nawet owoców w duszpasterstwie (teraz), ale mojego serca, że relacja „ja – On” jest najważniejsza i taka ma być zawsze.
O co chodzi w adoracji? Nie podam jednej jedynie słusznej odpowiedzi, bo – jak z Eucharystią – jest wiele spojrzeń. Ale najbardziej do mnie przemawia, że na adoracji chodzi o prawdę. Prawdę o Jezusie i o mnie. Nie chodzi o to, że na adoracji mam być idealny, grzeczny (Pan Jezus przede mną, to trzeba się wyprostować) i mieć same pobożne myśli. A jakby przypadkiem pojawiła się jakaś grzeszna myśl, to mam ją natychmiast „przyciąć”, „zdusić” i „wywalić za drzwi” (oczywiście nie chodzi też o to, że mam się pławić w grzesznych myślach – to też nie). Co zatem? Jak przychodzi grzeszna myśl, to mam ją po prostu oddać Panu Jezusowi. Mogę na przykład powiedzieć: „taki jestem Panie Jezu, proszę zabierz to ode mnie”. Chodzi o to, że całe nasze wnętrze, to wszystko co dobre i szlachetne, grzeszne, pełne zawiści, chciwości, pożądliwości mam niejako „przepuścić” przez Najświętszy Sakrament. To ma się właśnie przed Jezusem wylać, a On to wszystko będzie w nas uświęcał. Przez cały dzień zakładamy różne maski, że świetnie sobie radzimy, że jesteśmy pełni entuzjazmu (oby tak było), cierpliwi, itd. Przed Panem nie muszę udawać, bo On i tak wie jaki jestem. Zna mnie lepiej niż ja siebie. Przed Panem mogę być szczery jak przed nikim innym. Mogę być prawdziwy i dlatego mogę odpocząć (czyż nie odpoczywamy u przyjaciół, kiedy „wyluzowani” siadamy na kanapie?). Jezus, godzina po godzinie, będzie nas przemieniał, uczył cierpliwości, akceptacji siebie. Z akceptacją siebie przyjdzie akceptacja innych. Mówiąc najkrócej: będzie nas napełniał swoją miłością, bo adoracja nie jest wartą przy grobie zmarłego, ale spotkaniem z Życiem, z Bogiem, który jest miłością.
Ks. Łukasz Gałązka
Parafia Nawiedzenia NMP Warszawa ul. Przyrynek 2